Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/170

Ta strona została przepisana.

oczy były napuchnięte od płaczu; zachrypła z wielogodzinnego bezsilnego krzyku. Rozsypane w nieładzie złote włosy nadawały jej wygląd niesamowity — jakiegoś pięknego, dzikiego zwierza, gdyż i w tym stanie zachowała przedziwną swoją urodę. Wyprowadzona nagle na światło, mrużyła oczy — stanęła przed swymi sędziami zdumiona i oburzona, uginająca się już pod ciężarem złowrogiego oskarżenia, a jeszcze prostująca się dumnie i hardo.
— Czego wy chcecie odemnie?! — zakrzyknęła — jakże mam pomóc dziecku, skoro me sprawiłam mu cierpień? Nienawidzę tego dzieciaka!
Proboszcz Zwicki zauważył prawie ojcowsko:
— Bacz, Anno... przeczysz sobie samej — przyznajesz się, że nienawidziłaś Miggeli, a przeczysz, że jej sprawiłaś ból, gdy właśnie do tego popchnęła cię nienawiść twoja.
— Nieprawda! nie powiedziałam tego... wprzód nie nienawidziłam dziecka; dopiero teraz, gdy przez nie tyle cierpię...
— Wprzód?... potem?... to ustalić trudno! — mrużył przewodniczący oczy. Cierpisz przez dziecko, boś zadała mu sama cierpienia. Czy nie byłoby lepiej dla własnego twego dobra — abyś dziecko uzdrowiła?
Załamała ręce:
— Ależ ja nie umiem! nie umiem.. O, jakże nieszczęśliwym jestem człowiekiem!
— Spróbowałabyś! — łagodnie namawiał Zwicki — może jednak udałoby ci się coś zrobić...
— Nie chcę! nie chcę!
— A widzisz, sama powiadasz, że nie chcesz...
Chwyciła się oburącz za głowę.