Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/196

Ta strona została przepisana.

— Były! były!... Miałam dziecko!...
Sędziowie spojrzeli po sobie wzajem — triumfująco
— Gdzie jest to dziecko?
— W górach... zakopane... O! o! o!... zabite.
— Zabiłaś dzieciaka?!
W oczach sędziów — gdyby pomrok nie panował w katowni — mogłaby dojrzeć wyraz najwyższego oburzenia.
— Nie ja!... nie ja!... Zabił je dziad rodzony.
— Korba!!!...
Mistrz z Wylu jest posłuszny. Ciężary zwisają, z nóg, na których występują sinemi pręgami nabrzmiałe żyły.
Stawy trzeszczą.
— Zabiłaś sama! Nieszczęsna przyznaje się do „winy“.
— Tak... tak... sama!...
Szept triumfu na ławie komisji śledczej.
Niebawem wyświetla się, że szkatułka z gwoździami ukrytą została pod podłogą w jej alkowie — „pod nogą łóżka“. Obłąkana z bólu dziewczyna wyjaśnia sądowi z coraz większą gotowością, w jaki sposób wysyłała je ze szkatułki do żołądka Miggeli. W Ferney wkrzykiwała słowa rozkazu w dołek, zrobiony w ziemi — magiczne rozkazy szły prądam i pod ziemią, a gwoździe spełniały je, nocą wczarowując się w brzuszek dzieciny.
Niewiadomo, co w tych opowieściach było fantazją zmuszonej do wyjaśnień Anny, która nieraz nasłuchała się od kumoszek legend o czarownicach, a co było p od szeptem znających już arkana sztuki czarnoksięskiej sędziów, zadających misterne pytania przy nacisku „korby“. Przy każdem zawahaniu się zeznającej — kat dzia-