Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/218

Ta strona została przepisana.

natrudzono tutaj nad sprawą Anny Göldi — miał-że komu innemu przypaść w darze triumf sprawiedliwości?

Burmistrz jeszcze wśród nocy — list bowiem n ad szedł późnym wieczorem — wezwał na sekretną naradę pastora Bleihanda. Ten w moment zorjentował się co do ukrytego śród zawiłych szlaków rozumowań sensu listu. Odgadł intrygę Tilliera: „czarownicę“ chciano wyrwać z rąk kata — piekłu okazać miłosierdzie.
Jednakże odmowa bez słusznego motywu była niemożliwa. Genewa nie cofała się przed wydaniem skazującego wyroku — stawiała jeno kwestję kompetencji stawiała mocno: początek zbrodni tkwił poza miastem Glarus, ręka złej woli operowała w Ferney. Argument prawniczy wydawał się nieskazitelny. Pastor, wysyłając protokuł, sam wykopał pod sobą dołek.
— Musimy ją wydać! — nieśmiało ozwał się burmistrz.
Bleihand zmarszczył czoło... Aż żyły wystąpiły mu na skroniach. Naraz uderzył pięścią w stół.
— A gdybyśmy dowiedli, że zaczarowanie nastąpiło w Glarus?
— Ba!... w takim razie... — bąkał burmistrz. — Ale jak tego dowieść?
— Są napomknienia Göldi w aktach w tym duchu... Przychodziła pod okno Miggeli już po swym wyjeździe... w różnych kształtach...
— Hm... to mało!... Jednakże... — opierał się burmistrz.
— Niech pan mi da czas do jutra. Obaczymy.
— Proszę!... Rób pan, co uważasz za stosowne.