Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/239

Ta strona została przepisana.

najgorszym; nie doczekawszy się nawet otwarcia rozpraw przez przewodniczącego sądowi i nie prosząc zgoła o głos — wybuchnął, załamując ręce:
— Do kroćset!... co się tu u nas dzieje w kantonie?!... Coście wy uczynili z tym nieszczęsnym Steinmüllerem?!.. Co to za wyroki?... — Wstyd i hańba!
Obecni zdumieli... Słowa uwięzły im w gardłach wobec tak wyraźnego zuchwalstwa. Melchthal stanowczo przebrał miarę. Jeden pastor Bleihand znalazł gotową odpowiedź:
— Czarownika spotkała zasłużona kara.
— Nie gadałbyś, klecho, od rzeczy, Tfy! — splunął Melchthal.
Bleihand zbladł — czekał upomnienia pod adresem zuchwalca ze strony burmistrza. Ale przewodniczący ociągał się, sam incydentem oszołomiony; zgarbił się, oczy wbił w ziemię i zapomniał języka w gębie. Przypomniały mu się bowiem palące słowa listu Tilliera: „plama hańby“.
Melchthal rozmachiwał atletycznemi kułakami:
— Powiadam: „wstyd i hańba!“... Nie jestem... rzeźnikiem.
Mimowoli rozszedł się śmiech po sali i zakołysał głowami sędziów.
Melchthal trzasnął pięścią w dębowy stół:
— Nie śmiać się, do pioruna!... jestem rzeźnikiem, ale kraję bydło... nie ludzkie trupy! Niechby sobie nawet ten poczciwy Steinmüller był czarownikiem — (mnie tam krzywdy nijakiej nie zrobił, a wypiłem z nim niejeden kufel piwa) — to jednak trupów krajać się nie godzi. To nie jest... chrześcijańskie. A jeszcze jed-