Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/241

Ta strona została przepisana.

stkiem zażądał jawnego głosowania — „boć to wstyd ukrywać w brzuchu, co myślisz, jeżeli myślisz sumiennie“. I oto powstydzono się nie usłuchać głosu szczerości z ust tego prostaka. Potem, gdy pastor Bleihand jął rozwodzić się nad tem, że „czarownica zasługuje na stos“ i dały się słyszeć liczne głosy: „taki tak!... do ognia z czarownicą“ — Melchthal wpadł w ferwor i ponownie zaoponował:
— Czarownica, czy nie czarownica, ale nie pozwolę, żeby kobietę palono!... Smażyć pieczeń — to rozumiem; ale żywego człowieka pakować w żar — to już jest ohyda!...
Ku zdziwieniu obecnych burmistrz poparł Melchthala:
— I ja... byłbym zdania, że ścięcie wystarczy.
Pastor Bleihand rozczapierzył palce. Podniósł się na palcach stóp, jak mógł najwyżej. Wyrastał nad zgromadzeniem, gdyby upiór. Pienił się ze złości, dowodząc, że tylko kraje bezbożne, skłonne do ateizmu — jacyś Anglikanie poszukują kar lżejszych za najwyższą zbrodnię. Używać miecza, gdy wiadomo, że... czarownice ból od ran potrafią znieść z pomocą szatana...
Ale Melchthal nie dał mu dokończyć. Przystanął za krzesłem, i tak niem obrócił, jakby zamierzał je porwać i cisnąć przez stół w szanownego proboszcza.
— Zamilcz, klecho!... Gdyby tak posłuchać twych paplań, to i dziewuch należałoby się wyrzec całkiem. Bo wszystkie niewiasty młode i ładne — to dla ciebie są czarownice. Nie miałbym za żonę zdrowej kobiety, która, dzięki Bogu, urodziła mi dwanaścioro — a w tem trzykroć przepyszne bliźniątka! — roześmiał się, roz-