Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/252

Ta strona została przepisana.

obecnie sypialnia Miggeli, gdyż na dole odnawiano tapety. Głowę ściskał oburącz — ręce wsparł na kolanach, — i tak zgięty wpół rozmyślał.
Bo Engherz w owej epoce czuł się najnieszczęśliwszym z ludzi. Zagadka gwoździ, wczarowanych w żołądek dziecka dręczyła go ustawicznie — dniem i nocą. Pękała mu od rozmyślań głowa. Bądź co bądź, w tej sprawie było coś tajemniczego: całe miasto uwierzyło przecież w czary. Nie byli to ludzie, zdaniem jego, najinteligentniejsi w świecie; jednakże w ich sposobie myślenia była jakaś metoda. Toć wyjaśnienia Tschudiego — opowieść o szkatułce z gwoździami, której istnienia dowiodło śledztwo, stwierdziły je zeznania Anny — niepodobieństwo, aby Miggeli mogła sama wyrąbać deskę celem dotarcia do skrzynki — to wszystko przemawiało przecież za słusznością wyroku!
A jednak niewiara zaraziła już duszę Engherza: przypomniał sobie drwiące oczy i przekorne uwagi sprytnego żydowskiego lekarza.
Od kilku tygodni Engherz badał gruntownie zawiłą kwestję: czy istnieją czary? — Przewertował znowu całą swoją świecką bibljotekę. Nadto sprowadził „szwarcem“ przez zaufanego człowieka wszystkie pośmiertne pisma Woltera. Nie przyniosło mu to ulgi. Znajdował się obecnie w nastroju tak poważnym, że drwinki Woltera nie bawiły go wcale. Genjalny satyryk wydał mu się wesołym kpiarzem, szydzącym zgoła ze wszystkiego na świecie. Mędrzec z Ferney zabijał przesądy, a przed zarzutami oponentów bronił się tak: „Narzekacie na mnie, że nie stawiam nic pozytywnego, że tylko burzę. Ależ, głupi ludzie: — ja uwolniłem was od potwornego