Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/256

Ta strona została przepisana.

Sprowadziła go na dół do kuchenki — a stamtąd po wąskich schodkach powiodła na antresolę, do dawnej alkowy Anny Göldi.


ROZDZIAŁ XXXVI.
NA SZAFOCIE

O tej samej porze zajeżdżał na plac kaźni otwarty furgon, wiozący czarownicę, związaną troistym łańcuchem, w towarzystwie pachołka katowskiego.
Sam Mistrz „von“ Wolmar oczekiwał na podniesieniu, strojny płaszczem szkarłatnym, łokciem prawej ręki wsparty na drzewcu błyszczącego topora — wyniosły, dumny, jak przystało na potomka starej szlachty, acz takiego, co zboczył nieco z toru przodków, gdyż od rycerskiej wojenki opuścił się na stopień „pomocnika sprawiedliwości“ — wypadek w tym sensie wyjątkowy.
Anna Göldi zdawała się znacznie starszą nad wiek swój. W złocie rozpuszczonych jej włosów pływały pasy srebra — siwizna, nabyta w więzieniu i na torturach. Jednakże wbrew wszystkiemu — po ukończeniu śledztwa — powróciła do swojej urody, albo zyskała jakąś nową, niby z łaski Nieba, które darzyło ją urokiem na tę ostatnią drogę. Była piękna uduchowieniem pobladłej twarzyczki — piękna blaskiem niesamowitym oczu, które zrazu, po opuszczeniu wrót więziennych — mrużyły się odwyknięciem od światła, a teraz mimowoli szerzyły się i śmiały do słońca, królewsko rozsypującego promienie w szczytowym punkcie swej drogi, w południe tego cudownie pogodnego dnia letniego.