Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/257

Ta strona została przepisana.

Nie słystała przekleństw tłumu, który towarzyszył pieszo furgonowi przez całą drogę; nie widziała rozjuszonych, zaszłych krwią, oczu kobiet, ni pięści wyciągniętych z groźbą ku niej. Głucha była na wszystkie okrzyki.
— Czarownico!
— Djablico przeklęta!
— Ścierwo!... Odpowiesz ty za swoje zmowy z czartem!
— Trucicielko dzieci!
— Trzeba było cię usmażyć, łotrzyco!
Kędyś w blaskach słońca, kładnącego się na skalnym wierzchołku, albo może w kształtach kamienia dostrzegała figurę ludzką.
Czy to nie Hans, który wyszedł z grobu na jej potkanie i woła ją na przechadzkę w góry?
Tak!... to on — napewno on!
Uśmiechnęła się szczęśliwym uśmiechem kobiety obłąkanej, nie rozumiejącej w tej chwili, dokąd ją wiozą i poco.
A ten śmiech w takiej minucie oburzył nawet pachołka kata. Mocno stuknął ją pięścią w podbródek:
— Ej, ty!... nie umiesz się zachować przystojnie!... Jedziesz na swoją śmierć, a śmiejesz się, jakbyś jechała na Sabat czarownic.
Rumieniec zalał jej policzki.
Czy oprzytomniała?
Tak jest!... jedzie na Sabat czarownic. Bo zaraz wydało się jej — (furgon wjechał właśnie w środek kręgu, zajętego przez widzów, głowa przy głowie) — wydało się jej, że jest w zgromadzeniu służebników i