Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/261

Ta strona została przepisana.

— Czemu nie opowiadałaś o tem nikomu?
— Dobry pan sobie!... Bałam się, że szczur wyjdzie i zagryzie mnie, iż zdradziłam jego kryjówkę. Bo jeszcze długo szurał pod podłogą i ciągnął skrzynkę. To on ją zawlókł tak daleko... pod drugą nogę łóżka... Oni, głupie, nie wiedzieli, pod którą nogą jest skrzynka...
— Co zrobiłaś potem, Miggeli? — indagował Engherc, a wargi mu się trzęsły.
— Potem?... A, schowałam gwoździe i szpilki do siennika w szmatce... Zaraz panu pokażę...
I lekka, jak motylek, wbiegła znowu na schody. Powoiny jej, zziębły mimo upalnego dnia czerwcowego, aptekarz szedł śladem małej do sypialni.
Świdrowało mu mózg jedno pytanie: „Potwór, czy dziecko?“
Już odgłos pierwszych trzech wystrzałów dobiegł do jego uszu. Znał ceremonjał — wiedział, że furgon stanął na placu kaźni...
Już i echa następnych trzech strzałów szerzyły się i przebijały mury sypialni. Aptekarz chwytał się za głowę, tracił dech — czuł się bezradnym. Rozjęczały się dzwony. Rozumiał, że teraz czytają Annie Göldi wyrok...
Ale jeszcze nie wszystko było dlań jasnem w tej sprawie. Mała pokazywała mu teraz rozporek w sienniku:
„Tu schowałam to wszystko, żeby... mieć to zawsze pod ręką.
— Ale te wymioty?... jak to zrobiłaś?
Słodka Miggeli zatrzęsła się od śmiechu — formal-