Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/262

Ta strona została przepisana.

nie zatańczyła na pościeli... Koszulka jej spadła. Naga wydała się Enghercowi djablątkiem.
— Ha! ha!... to i pan taki głupi, jak wszyscy dorośli?!... jak tatuś i mamusia... He! he!... ja nie wymiotowałam tego, ale poprostu... wrzucałam to do miski.
— Jednakże... jak wymiotowałaś, kiedy chciałaś?
— A paluszek po co?... Ha! ha! ha!
Teraz już wiedział wszystko... Odstępował w przerażeniu. Nogi chwiały się pod nim. Przysiadł na fotelu i wpatrzył się w maleńką. Myślał: trzeba coś zrobić... Zaraz — zaraz!... lecieć tam wichrem.
Ale nie miał siły.
Nagle ozwaly się znowu huki moździerzy. Liczył: „Raz — dwa — trzy...“
Kiedy dojdzie do sześciu — będzie koniec. Pamiętał: wszystkich strzałów od początku ceremonji miało być dwanaście.
„Cztery... pięć... sześć!...“
Koniec!
— No! no!... czemu Pan ma takie straszne oczy?... Proszę nie żartować! — krzyczała dziewczynka.
Stąpał teraz ku niej groźny — nieubłagany.
— Ach, ty... ty... mała djablico! — krzyknął, chrypnąc.
— Niech pan idzie precz!... Ja się boję!...
Ręce jego skurczyły się — zaokrągliły się niby szpony.
I zbliżył się do łóżka, podczas gdy ona, stojąca, tuliła się ku ścianie, dygocąc i wrzeszcząc:
— Mamo!... mamo!... ma-a—a—mo!... ma-a...