Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/271

Ta strona została przepisana.

narodu — szlachetnego pisarza na ścięcie publiczne in effigie... podczas gdy inni, jeszcze zręczniejsi, a również nie czytujący dzieł potępionego, doradzają raczej przemilczeniem zagłodzić i zakneblować głosiciela prawdy, uznawanej za najgorszą ze sztuczek djabelskich.
O, mój Boże! — czyliż coś podobnego mogłoby mi przyjść choćby na chwilę do głowy?!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Miałem wprawdzie przyjaciół — (na cóż wymienianiem nazwisk przerywać ich sen spokojny w mogiłach?) — wielkich uczonych polskich, którzy w nagrodę całożyciowej, pełnej poświęceń, pracy kończyli żywot, jako nędzarze — ten i ów w szpitalu. Znałem słynnego dramaturga, który w nędzy i obłędzie sypiał podczas okupacji pod mostem Poniatowskiego wypadło mi go podjąć i odwieźć do Bożego Jana. Los podobny spotykał już niejednego poetę: może któryś błądzi jeszcze ulicami, niby zastygły, niemy wyrzut symbol poniewierki. Nierzadko stykałem się z ludźmi wielkiego talentu, którzy złotemi głoskami zapisali się na kartach dziejów literatury — a przecież kończyli żywot, zgoryczeni do cna, opuszczeni przez szczęśliwych przyjaciół... czasem kończyli wystrzałem samobójczym. Nie było ani jednego, któremu gościńca do sławy pośmiertnej nie usypanoby cierniami, nie usłano błotem. Bywałem na pogrzebach ludzi zasłużonych, czy to mężów znacznej nauki, czy szczerych artystów słowa, dłuta, pędzla, tonu — których na miejsce wiecznego odpoczynku odprowadzała ledwo garstka upartych wielbicieli...
Ale... iżbym z tego powodu ważył się porównywać opinję mocarstwa prasowego z histeryczną i niedojrzałą