Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Zdziwiłem się mocno — piękne czyny są rzadkością. W zruszony rzekłem:
— Księże-prałacie!... zdumiewam się... Przecież pomiędzy rzecznikiem „Wolnego Słowa“ i rzecznikiem „Wiary“ istnieje... przepaść niezgłębiona.
Przymrużył mądre oczy i odparł mi ze zwykłym swoim dobrodusznym uśmiechem:
— No! no!... Opatrzność dba o to, aby ponad przepaściami przerzucać mosty.
Zapamiętałem sobie te słowa nazawsze.

Miałem później honor odwiedzić kilkakrotnie tego niezwykłego człowieka, który — w naszej atmosferze wzajemnego skakania sobie do gardeł zachował do starości wiarę w opatrznościowe mosty. Podziwiałem jego słodycz w rozmowie i cierpliwość w chorobie. Ślepł wówczas ustawicznie — już nie mógł czytać; nie korzystał ze swojej bibljoteki, imponującej liczbą tomów i pięknych szaf. Jednakże nawpółślepy porządkował jeszcze aneksy do dzieła, przygotowywanego do druku.
— Jaki temat? — spytałem.
— O djable!
Wyznaję, że mimowoli żachnąłem się, odchylając głowę na poręcz kanapki. Raczej odgadł, niźli dostrzec mógł to żachnięcie ze stojącego naukos fotela.
— Pan nie wierzy... w djabła? — spytał po chwili.
— Nie wierzę — bąkałem w zawstydzeniu. A Ekscelencja... wierzy naprawdę?
Odparł z głęboką powagą:
— Tak!... jest to personifikacja zła — niewątpliwie istniejąca we wszechświecie.