Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Czerwony pas rumieńca wykwitnął na jego bladej twarzy. Zdejmowały go wstyd i oburzenie, iż tak zuchwale dotykała jego najpoufniejszych spraw. Jednak pohamował się — jeno wybełkotał na swoje usprawiedliwienie:
— Nie patrzy się na ciało przy obiorze towarzyszki życia. Waży się inne zalety — duszy!
— Phi! — aż zakołysała się śmiechem — ten obżartuch, pastorowa, ma duszę? — nie wiedziałam wcale...
Zagryzł wargi... A ona znowu zawirowała, śmiejąc mu się w oczy wyzywająco.
Ciemniało mu w źrenicach — pulsa biły mocno w skroniach. Brakło mu tchu przy śledzeniu jej szalonych zawrotów. Czerwona jej chusta drażniła go, jak byka na cyrkowej arenie.
— Podobasz mi się! — powtórzył znowu, tym razem niemal okrzykiem.
— A wy mnie się nie podobacie! — odrzuciła i padła wraz na trawę, zadyszana, wyczerpana z sił po tych szalonych podrygach.
Tupnął nogą ze złości. Szedł ku niej — niemal zasyczał:
— Dlaczego ci się nie podobam, głupia?!
— Bo pan jest, jak ten czarny drapieżnik w górze. Widziałam, jak taki szelmowski ptak porwał w szpony kózkę.
Wskazywała palcem w niebo. Kędyś nad szczytami, rozciągnąwszy szerokie skrzydła, krążył orzeł...
Może instynktownie trafiła w sedno. Bo w tej chwili pastor miał oczy drapieżnika i kurczowo zaciskające się i odprężające pazury zwierza, gotowego rzucić się na