Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/41

Ta strona została przepisana.

ofiarę. W jego wzroku skupiło się całe nienasycenie zabijanej wolą pół-ascety młodocianej żądzy, wydzierającej się gwałtem pod maską nienawiści ku ciału, nawet w wybuchach z kazalnicy, — żądzy, nieukojonej nigdy przy starej, budzącej w nim wstręt fizyczny, opasłej potwornie żonie. Jakiś niejasny dla niego samego popęd pchnął go przed godziną za tem urodziwem dziewczęciem. Szedł za nią, wstydząc się, ale kłamiąc sobie w duchu, iż prześladuje ją bez żadnych zgoła zamiarów. Jej zachowanie się — gorycz jej opowieści — poufna skarga na ciężkie losy — wszystko to ukołysało na chwilę tajone na dnie duszy pragnienia.
Ale oto teraz ona sama wyzywała go swoim tańcem, swoim śmiechem, swawolnemi słowy.
— Nie orzeł wy, ale kot, chciwy cudzego sadła! — poprawiła się, patrząc mu w oczy.
I rada ze swego porównania jęła bić uciesznie w pozycji leżącej gołemi stopami... Zadarła się jej kiecka wgórę — i przed oczyma nieszczęsnego wroga ciała ślepiącą białością łysnęły jej kolana.
Pochylał się nad nią, sycząc:
— Dziewko!... przeklęta dziewko!!... Wężu!!
Aż nagle zadygotała w strachu.
A on zwalił się na nią całym ciężarem...
— Ja nie chcę!... nie chcę! — jęknęła przestraszona. I jęła się z nim mocować, drapiąc go po twarzy, wydzierając się z jego namiętnych objęć.
— Precz, chuderlaku! — krzyczała.
Dokoła była cisza. Nikt nie słyszał jej wezwań o pomoc. Wysilona uprzednim tańcem, oszołomiona gwał-