Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Anna przypominała. To prawda, że w minionym tygodniu — po owym wypadku z gwoździem pod nieobecność państwa, dziewczynce, kręcącej się ustawicznie w jej alkowie nad kuchnią, obok łóżka, jakby w wybadywaniu jakiegoś jej sekretu, obiła łapy z niezwykłą zajadłością. To były już nie klapsy zwykłego upomnienia — to była dotkliwa kara — może coś jeszcze innego; Miggeli krążyła koło jakiejś jej tajemnicy. Parękroc podniosła gwoździe, zarzucone w końcu alkowy, przy nogach jej łóżka. Anna wypędziła Miggeli, krzycząc:
„Nie waż mi się łazić po moich kątach. Masz dość pokojów!“ Dziewczynka nie poskarżyła się rodzicom, gdy po wrócilido domu. W jakiejś przekornej dumie mała osądziła, że nie wypada jej przyznawać się do tego, iż jakaś chłopka podniosła rękę na nią, na „pańskie dziecko!“ Ale po owej scenie Miggeli, przechodząc koło Anny, wielokrotnie zasyczała, niby mała żmijka:
— Popamiętasz mnie, chamko!
Nikt nie słyszał tej groźby oprócz zelżonej. Matce zdawało się, że dziecko coś przemówiło. Zapytała: „co mówisz, Miggeli? “ A już dziewczynka miała twarz jasną i uśmiechniętą:
— Nic, mamo, nucę sobie coś... Ale jaka ta nasza Anna jest miła... Nieprawdaż, mamuniu?... Anno! my się kochamy — nieprawdaż?
I ku zdziwieniu Anny Göldi, zarzuciła jej ręce na szyję. Anna nie śmiała jej odepchnąć. Była stropiona tem, co zaszło. Czy to dziecko żartowało, grożąc jej, albo żałuje i teraz ją przeprasza? Czy też w tej dziecięcej, a niedziecinnie mądrej główce kryją się „skarby