Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/75

Ta strona została przepisana.

małżeńskiej rodziców, i schowała zazdrośnie zresztą bez żadnego widomego celu — w sienniku zrobiwszy mały rozporek, przez który mogła sięgnąć do „nowych zabawek“ w nieprzewidzianej potrzebie.
Później coś się zmieniło...
Czy znudziła się zabawą w pojedynkę, czy namęczyła się zbytnio przy dźwiganiu tylu rzeczy ciężkich w pracowitem próżniactwie, czy uległa poprostu zmienności swojego histerycznego nastroju niewiadomo. Może ogarnęła ją obawa, że na ten raz napsociła zbyt wiele: — stłukła piękny wazon chiński, dar landrata, ceniony przez rodziców, co mogło przełamać granice największej pobłażliwości sędziego; a może w jej dziwnej duszyszce rozszalała się wściekłość na to, że rodzice pozostawili ją na czas tak długi z tą nudziarką, „chrapowicką“, jak w myśli nazywała pastorową. Jeżeli zamierzała obudzić litość nad sobą i żal rodziców, łączny z musem przebaczenia, albo „ukarać ich za zaniedbanie ich „biednej Miggeli“, to jej nerwowy organizm, posłuszny tajemniczej psychice — z pierwotnej komedji, do której była tak skłonna, uczynił prawdę.
Przeraźliwy krzyk dziecka obudził wreszcie pastorową. Przetarła wystraszone oczy. Miggeli tarzała się na dywanie w ataku konwulsyj — piana wyszła jej na usta, łzy ją dławiły. Pastorowa zdumiona oglądała jej ręce pokłute, pokrwawione, pełne drzazg. Przyłożyła dłoń do czoła małej i w okrutnym niepokoju skonstatowała gorączkę. Na żadne pytania: w jaki sposób pokłułaś się tak?“ — Miggeli nie odpowiadała. Zacięła się w posępnym gniewie.
Pastorowa rozebrała dziewczynkę, ułożyła ją w łóżeczku, okryła watową kołderką, dała małej na poty