Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/80

Ta strona została przepisana.

Biła dwanaściekroć na wielkim zegarze stołowym północ. Metaliczny głos zegara rozlegał się w całem mieszkaniu. Drzwi sypialni rodzicielskiej były otwarte naoścież. Doktorostwo leżeli pociemku — nie zasnęli jeszcze — rozmawiali ze sobą półgłosem.
Nie spała również figlarka Miggeli.
Cichutko zeskoczyła z łóżeczka — zataiła śmiech, który kotłował w jej wąskich piersiach — na czworakach dopełzła do progu sypialni rodziców. Czy o niej mówią? Powinni mówić o niej, o „swojej słodkiej Miggeli“...
Nie omyliła się.
Doktorowa mówiła:
— Już sama nie wiem, co począć. Drżę, że choroba jej postępuje stale... Niewiadomo, co jeszcze z tego wyniknąć może.
— Sama wiesz, że zwracaliśmy się do najlepszych naszych lekarzy. Nic poradzić nie mogli. Jednak wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że to okres przejściowy. Bądź co bądź, te konwulsje, którym ulegała dawniej tak często, ustąpiły...
— Pastorowa powiada, że dziś właśnie był taki atak...
— Może przesada...
— Ach! ty zawsze na wszystko patrzysz przez różowe okulary. O mało nam dziecka nie zabito, a ty — nic...
— Ależ, Mizzii...
— Ruodeli! nie wiem, coby się stało z nami, gdybyśmy mieli stracić nasze jedyne dziecko!
Zaniosła się od płaczu...