Strona:Leo Belmont - Zbrodniarze.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.
—   8   —

trzeba się mocno schylić... Zabłocimy się trochę... No, dalej, Champillion, prowadź...
Obnażony do pasa stary robotnik z poszarpaną brodą, opadającą na pierś obnażoną, czarną od pyłu węglowego, zgiął się w pół i jął wsuwać się w ziejący otwór, podnosząc w górę latarkę, aby oświecić drogę idącym za nim. Jego bose nogi zachlupotały w błocie...
— Nie... nie mogę iść dalej — przemówił młody człowiek, chwiejąc się na nogach i ocierając chustką spocone czoło... Ten huk mnie zmęczył... To labirynt piekielny...
Inżynier zaśmiał się:
— Dopiero godzinę wędrujemy, a już się zmęczyłeś... Ja co dnia obchodzę wszystkie piętra... No, siądźmy tutaj...
Usiedli na występie czarnej skały. Stary robotnik legł na ziemi, postawiwszy obok lampkę. Sino-żółte światełko padało na jego twarz zmęczoną, pokrytą bruzdami czarnemi. Oczy przymknął — i zdawał się drzemać...
— Jestem ci bardzo wdzięczny, żeś mnie tu ściągnął z Paryża... Trzeba to było raz zobaczyć... Przychodzi mi teraz na myśl, że ja wcale życia nie znam...
— Ba! w twoich poezjach przebywasz zawsze na obłokach... Może teraz zejdziesz z Muzą pod ziemię — i napiszesz „Pieśni kopalni“ jako pendant do twoich „Pieśni słońca.“
— Nie wiem... To piekło... to prawdziwe piekło... Moja Muza nie mogłaby oddychać w tym pyle węglowym... Słuchaj... te konie nigdy nie widzą słońca?...
— Nigdy!
— Okropność!
— Przyzwyczajają się...
— I ślepną?...