Strona:Leo Lipski - Piotruś.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.
27.

Jest koniec kwietnia. Tyle kwiatów i ziół, których nazw nie znam. Nie ma na chwilę podmuchu, który psychicznie wyjaławia, wysusza, tak że wiatr podnosi się na wydmach piasku. Jedziemy wzdłuż łanów ostów, które kwitną niebiesko i są wysokości człowieka, a przy drodze ciągle czerwone anemony, maki.
— Ty tego nie widzisz — mówi Batia — że jedne są zbudowane na kolorze fioletowym, w głębi jest fiolet, drugie na purpurze.
Wiatr bawi się liśćmi. Potem Dolina, z brzegu słoneczna, w wnętrzu głęboko, mokro, ciemno-zielona, między tańczącymi pagórkami. Początek Karmelu, już widać wykluwającą się, jak biały ząb, Haifę. Skały, gdzie gnieżdżą się jastrzębie: rozpinają swoje wielkie skrzydła pod wiatr. Zieleń się pieni. Stanęliśmy chwilę: żabie oczka, niezapominajki. Tylko większe niż w Polsce.
Rośliny są tu bardziej soczyste, włochate, wielkie, czasem karłowate; jak na przykład dęby, które rosną krzewami. A żołędzie mają ogromne. Potem domki, a na nich powoje.
Wykrzykuję:
— Te są czystoniebieskie, jak niebo.
Batia kiwa głową.
— Ale tamte są neonowe, elektryczne, nie takie ładne.
I drzewa kwitną: na czerwono, niebiesko, żółto, olśniewająco biało. I czasem zboże, dynie, kartofle. I banany: mają liście niby łódki, którymi da się owinąć człowieka.
Powtarzałem cicho:
— Niezapominajki, to są kwiaty z bajki. A jak będzie deszcz, to co zrobisz? — pytałem, patrząc ciągle na te same spodenki Batii.
— Wariat, przez siedem miesięcy będzie grzało. Bez przerwy.
Gdy przyjechaliśmy do Haify, okazało się, że nie możemy mieszkać w wiosce arabskiej lub sąsiedniej druzyjskiej, lecz musimy być, przynajmniej chwilowo, w