Strona:Leo Lipski - Piotruś.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

z rakiem. Mniejsza już czego. A ja jej mówię: — „Proszę szanownej pani, nic pani nie pozostało na tym świecie jak lody śmietankowe i młodzieniec z temperamentem. Za pięć do ośmiu miesięcy jest pani trup”. A ona na to: „Co pan mówi, doktorze? Przecież ja mam męża i dwoje dzieci”. Jakby to cokolwiek miało wspólnego. Ja jej mówię: — „...się, rybko dopóki nie będzie za późno”. A ona się za dwa dni wiesza. Z taką piękną przyszłością. Co ludzie chcą, do cholery?
— A jak mój wypadek?
Tu doktor podrapał się w głowę.
— Pan jest wypadkiem skomplikowanym. Można pana oglądać w dwóch lub wielu lustrach. Pan nie jest przypadkiem o określonej diagnozie. Takie coś, jak przy literze „h”, o ile pan się zna na grafologii.
Jego niebieskie oczy, otoczone czerwonymi obwódkami.
— Ustalmy, że jest pan chrześcijaninem.
Zaprzeczyłem i żachnąłem się:
— Ależ skąd.
— Otóż właśnie. Każdy z nas chodzi do ubikacji. I pan sobie tam urządził prywatną Golgotę. I panu niewygodnie jest w pluszowym sotelu.
Głos doktora potężniał. Istotnie poczułem się niewygodnie.
— Czy wpuszcza pan panią Cin przynajmniej do ubikacji?
— Tak, nie, ona ma klucz... Miałem kiedyś sen, wstydzę się opowiedzieć. Miałem tylko sen, że pani Cin weszła do ubikacji, włożyła mnie do muszli. Usiadła...
— Ależ to bardzo dobrze.
— Nie rozumiem. Dlaczego?
— Czy pani Cin zmuszała pana po powrocie do zajmowania poprzedniego stanowiska?
— Nie. Ale...
— Żadne „nie”. Ona wyjeżdża, ponieważ we śnie z panem przegrała. Oto skończone wszelkie smycze pani Cin. Przed panem otwierają się nieskończone możliwości.
— Jakto?