Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/272

Ta strona została przepisana.
XXV.

Anna była przekonaną, że nastąpiło zupełne pogodzenie się i od samego rana zajęła się żwawo przygotowaniami do podróży. Chociaż kwestya, czy wyjazd ma nastąpić w poniedziałek, czy też we wtorek, nie została ostatecznie rozstrzygniętą, gdyż wczoraj oboje ustępowali sobie nawzajem, zajęła się gorliwie pakowaniem rzeczy, gdyż obecnie było jej już wszystko jedno, czy pojedzie o jeden dzień wcześniej, czy później; stała w swym pokoju nad otwartym kufrem i układała w nim różne drobiazgi, gdy Wroński, wcześniej, niż zwykle, już ubrany do wyjścia, wszedł do niej.
— Zaraz pojadę do matki, pieniądze będzie mogła przysłać mi później przez Jegorowa, a jutro nic już nam nie będzie stać na przeszkodzie do wyjazdu.
Chociaż Anna była dzisiaj bardzo dobrze usposobioną, przypomnienie o wycieczce do matki ukłuło ją jednak nieprzyjemnie.
— Nie ma potrzeby... do jutra i ja nie zdążę — i natychmiast pomyślała „a zatem można było odrazu tak się urządzić, jak ja sobie życzyłam...“ — Zrób tak, jak miałeś dawniej zamiar... Idź do jadalnego pokoju, ja tam zaraz przyjdę, odłożę tylko niepotrzebne rzeczy — rzekła, oddając Annuszce, która trzymała już cały stos fatałaszków, jeszcze coś nowego.
Gdy Anna weszła do jadalnego pokoju, Wroński jadł swój befsztyk.
— Nie uwierzysz, jak mi obrzydły te pokoje — odezwała się, siadając koło niego i nalewając sobie kawę. — Niema chyba na świecie nic wstrętniejszego, jak te chambres garnies... niema w nich ani wyrazu ani duszy. Te zegary, portyery, a przedewszystkiem obicia, to upiory. Marzę o Wozdwiżeńskiem, jak o ziemi obiecanej. Czy konie wysyłasz dzisiaj?