Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/33

Ta strona została przepisana.

Czasem znów popadała w jakąś zadumę i zaczynała rżeć. To znów wierzgała i gryzła siostry własne, lub obwąchiwała mnie i prychała z widocznem niezadowoleniem. Nieraz też wychodziła na słońce, zakładała głowę na kark swej siostry ciotecznej Karolki i długo, jakby w zamyśleniu, tarła ją po karku, mnie zaś odpędzała od siebie.
Aż raz przyszedł koniuszy, kazał jej założyć kantarek i wyprowadzić ze stajni.
Matka zarżała; odezwałem się i rzuciłem się za nią, nawet się nie obejrzała; tymczasem parobek chwycił mnie w garść w tej chwili właśnie, gdy za matką wrota zamknięto.
Zacząłem się wyrywać, zwaliłem parobka w słomę, drzwi jednak okazały się zamknięte; posłyszałem więc tylko coraz bardziej oddalające się rżenie, ale w głosie matki nie słyszałem już wołania, brzmiały w nim natomiast zupełnie inne akcenty. Po chwili zabrzmiał z oddala potężny głos, jakem się później dowiedział, głos Elbedewiego 1-go, który w towarzystwie dwu parobków po obu stronach szedł na schadzkę z matką moją. Było mi tak smutno, żem nie zauważył nawet, kiedy parobek wyszedł z klatki. Czułem, żem stracił na zawsze serce matczyne.
„I to wszystko dlatego, żem srokaty“ — myślałem, przypominając sobie wszystkie gawędy ludzkie o mojej maści, przyczem ogarnął mnie