Strona:Lew Tołstoj - Za co.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

czarnemi bakenbardami i gromkim zachrypniętym głosem wydawał rozkazy. Przed nim, między dwoma żołnierzami, stał jej Józio, ubrany po chłopsku, z resztkami siana w swych splątanych włosach. Jakby nie dowierzając, że to, co się dzieje, stało się istotnie, to podnosił, to opuszczał olbrzymie swe ramiona. Trezor, nie przeczuwając nawet, iż to on stał się przyczyną nieszczęścia, ujadał gniewnie na stojącego policmajstra. Ujrzawszy Albinę, Migurski drgnął i chciał zbliżyć się ku niej, ale żołnierze nie pozwolili mu na to.
— Nic, to nic, Albino — mówił Migurski, uśmiechając się swym dobrotliwym uśmiechem.
— A ot, i sama paniulka — zawołał policmajster. — Trumny pani dziatek? co? — wołał, mrugając znacząco.
Albina milczała; rękami schwyciła się za piersi, usta jej rozwarły się szeroko, a oczy pełne przerażenia spoglądały na męża.
Jak to zwykle bywa w przedśmiertnych i wogóle w stanowczych momentach, Albina przeżyła w ciągu jednej chwili całe piekło myśli i uczuć; mimo wszystko, nie mogła zrozumieć i nie chciała uwierzyć w swoje nieszczęście.