— Czasami można fruwać w marzeniach, — wtrąciła Di.
— W marzeniach nigdy tego nie potrafię, — rzekł Władzio. — Lecz często śni mi się, że odrywam się nagle od ziemi i pędzę gdzieś ponad drzewami. Strasznie przyjemnie jest wtedy i zwykle w takich chwilach myślę: „To nie jest sen, to rzeczywistość“, a potem, gdy się budzę, robi mi się strasznie smutno.
— Nan, trochę prędzej, — zawołał Jim rozkazującym tonem.
Nan przygotowywała tak zwany stół bankietowy, na którym już niejednokrotnie przystępowano do uczty w Dolinie Tęczy. Stół ten był właściwie dużym omszałym kamieniem. Parę arkuszy białego papieru imitowało serwetę, a kilka utrąconych talerzy, które Zuzanna wyrzuciła na śmietnik zastępowały nakrycia. Z małego pudełka ukrytego pod drzewem Nan wydobyła chleb i sól. W pobliskim strumyku nie brakło wody do picia, zresztą wszyscy uczestnicy tej zaimprowizowanej wieczerzy byli młodzi i posiadali świetne apetyty, dzięki czemu oczywiście potrawy przyrządzone przez Jima wydawały się o wiele smaczniejsze. Takiej uczty na pewno pozazdrościłby każdy, gdyby mógł choć zdaleka popatrzeć na rozradowane twarze naszej gromadki.
— Siadajcie, — zapraszała Nan, gdy Jim ustawił na środku kamiennego stołu smakowicie dymiącą patelnię. — Jim, dzisiaj na ciebie kolej odmówienia modlitwy.
— Moja droga, ja już zrobiłem, co do mnie
Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/31
Ta strona została przepisana.