Przez ten miesiąc powtarzałem owe obrazy Florencji, Wenecji i Pizy niby melodję, nie mogąc się nią nasycić. Pragnienie, jakie we mnie budziły, zachowało coś równie głęboko indywidualnego, co gdyby to była miłość, miłość dla jakiejś osoby. Nie przestawałem wierzyć, że one odpowiadają jakiejś niezależnej odemnie rzeczywistości; dały mi poznać nadzieję równie piękną, jak ta którą mogliby żywić pierwsi chrześcijanie w wilję wejścia do Raju. To też nie troszczyłem się o sprzeczność kryjącą się w żądzy oglądania i dotykania organami zmysłów czegoś wypracowanego marzeniem, nie pochwytnego dla zmysłów, a równocześnie tem bardziej dla nich kuszącego, tem różniejszego od wszystkiego co dotąd poznały. I to właśnie przypominało mi realność owych obrazów; to najbardziej rozpalało moje pragnienia; bo to była jakby obietnica że będą zaspokojone. I, mimo że źródłem mojej egzaltacji była żądza wzruszeń artystycznych, zwykły Baedeker podtrzymywał ją jeszcze skuteczniej niż podręczniki estetyki, a bardziej jeszcze od Baedekera — kolejowe rozkłady jazdy. Wzruszyła mnie myśl, że o ile przestrzeń dzieląca odemnie ową Florencję mojej wyobraźni, tak bliską a tak niedostępną, nie była we mnie samym drożna, mogłem ją dosięgnąć niejako okrężnie, „drogą lądową”. O Wenecji powtarzałem sobie — przydając w ten sposób ileż wartości temu
Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.
192