Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

Syn przeciska się do balasków, wyjmuje fajkę i w pierwszym rzędzie staje z podniesioną głową. Nikt mu tego za złe nie bierze.
Dzieciaków gromadę ma, sam ciężko pracować musi. Jedna gęba więcej u miski, to duża rzecz tam, gdzie i ci, co do niej siedli, nie zawsze się najedzą. Trzymać ojca darmo nie może. Bóg widzi, jako nie może! Ale z tem, co gmina doda — spróbuje. Nie wymaga wiele. Odrazu trzy razy tyle opuszcza, co ktokolwiek z obcych. Zarabiać na gminie i na starym nie chce. Niech tylko mu się własny grosz, choćby i nie cały, powróci.
Wszyscy to rozumieją doskonale; każdyby z nich zrobił to samo. Człowiek się, tak jak każda rzecz, zużywa, a zużyty cięży. Kto na to ma, może i dziada żywić, a nie dopiero ojca; ale kto nie ma na to, jużci kraść nie pójdzie. Jest to rzecz jasna, jak słońce.
A jednak od tej rzeczy jasnej, jak słońce, pada jakiś posępny cień na wszystkie czoła. Ludzie bokami patrzą, jakby nie chcieli, nie mogli spojrzeć sobie oko w oko. Cisza trwa dłużej, niż zwykle. W ciszy tej słychać ciężkie, do jęku podobne, westchnienie starego Kuntza.
Pan radca bystro pogląda po ludziach. Widocznie syn się utrzyma.

— A więc, moi panowie — zagaja, przemilczawszy nieco — a więc, utrzymuje się ostatnia oferta[1]. — Sto sześćdziesiąt franków! Cieszy mnie, bardzo mnie cieszy.

  1. Oferta — zaofiarowanie (np. jakiejś ceny).