Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu urwał. Właściwie, nie wie, co go tu ma cieszyć. Tego, iż cieszy się, że sobie wszyscy raz do licha pójdą, nie może im przecież tak w oczy powiedzieć.
Ale przemowa ta okazuje się przedwczesną.
— Sto pięćdziesiąt i pięć! — podbija syna Tödi-Mayer i ociera czerwoną bawełnicą szerokie, spocone czoło.
Syn cofa się w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszoną fajkę. Ale dziecko, które za rękę trzymał, spostrzega w tej chwili starego:
— Dziaduś! Dziaduś! — woła cienkim, przenikliwym głosikiem.
Stary wnuka nie widzi, słyszy go tylko; rzewny uśmiech rozszerza jego zwiędłe wargi. Potrząsa radośnie głową i robi ruch taki, jakby brał tabakę. Idzie to jakoś, dzięki Bogu, idzie. Wszystko jeszcze może być dobrze! Wszystko może być dobrze.
— Sto pięćdziesiąt! — woła syn.
Ale Tödi-Mayer ustąpić nie myśli. Zaperzył się; był z tych, którzy się rozpalają do każdej stawki. Cóż syn? Syn go mógł darmo trzymać. Za pieniądze gminy każdy teraz dobry, każdy ma prawo.
— Sto czterdzieści i pięć! — woła podniesionym głosem.
Syn przechyla głowę i patrzy na Tödi-Mayera z wysoka, lekko zmrużonemi oczyma.
Namyśla się chwilę, po czem macha obojętnie ręką. Nie może ryzykować więcej. Zrobił, co do niego nzleżało, ale ryzykować nie może. Jego czarna, o prostych włosach głowa i twarz kwadra-