Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

towa, drewniana cofa się z szeregu, a wysoka, koścista, nieco pochylona postać posuwa się ku drzwiom wskroś ciżby.
Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyciąga szyję, lewa powieka zaczyna mu drgać nerwowo. Wygląda teraz staro, bardzo staro. Tödi-Mayer miarkuje, że nieświetny zrobił interes, i szepce z kumem Spenglerem.
Tymczasem pan radca uderza dłonią w biurko przy którem stoi.
— A zatem — odzywa się dźwięcznym, jasnym głosem — sto czterdzieści i pięć franków! Po pierwsze... po...
— Za pozwoleniem! — przerywa nagle Tödi-Mayer. — Czy tylko jopa należy istotnie do starego?
Pan radca marszczy piękne, gładkie czoło.
— To nie może wchodzić w zakres roztrząsań gminy! — rzecze z godnością, a woźny odwraca się do kąta i kaszle głośno.
— Jakto nie może? — ujmuje się za sąsiadem Spengler. — Gmina musi wiedzieć, co daje, a ten, kto bierze, musi wiedzieć, co bierze. To jasne!
— Jopa twoja? — pyta Tödi-Mayer, zwracając się bezpośrednio do starego Kuntza.
Ale stary Kuntz nie słyszy.
Lewa jego powieka drży coraz silniej, spojrzenie słupieje. Widzi, jak syn oddala się i jak we drzwiach znika. W chwilę potem widzi go jeszcze przez otwarte okno i słyszy szczebiot dziecka: Idą... Przeszli.
Stary opuszcza głowę i trzęsie nią w milczeniu. Potem ściska powieki z całej, z całej siły.