Strona:Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

cąc cierpliwość, pan radca. Skąd gmina może takie sumy płacić? Czy panowie myślicie, że gmina siedzi na złocie? Moi panowie, gmina nie siedzi na złocie! Gmina musi się liczyć z groszem. Gmina ma wydatki, duże wydatki! Miłosierdzie, moi panowie, jest dla niej rzeczą świętą, ale i w miłosierdziu miarę zachować należy!
Jeszcze pan Radca nie domówił ostatniej sylaby[1], kiedy drzwi otwierają się szeroko i wchodzi Probst. Jest to tęgi mężczyzna z grubym karkiem i szeroką, czerwoną twarzą. Jego brunatny, rozpięty spencer pokazuje pierś potężnie rozrosłą i kołyszący się na niej łańcuszek ze srebrnych ogniwek. Z pod nizkiego, tłustego czoła świecą małe, bystre oczy; rudawe kędzierzawe włosy zarastają mu głęboko skronie. Probst idzie śmiało i macha wielkiemi rękami, które mu po bokach wiszą, zaciśnięte w kułak; miejsca sobie wszakże robić bynajmniej nie potrzebuje, gdyż każdy usuwa się przed nim z pewnym rodzajem respektu[2]. Człowiek jest silny, tęgi, ma spojrzenie ponure i zuchwałe. Z takim nie zaczynać lepiej. Probst dochodzi do balasków, kłania się urzędnikowi i kiwnięciem głowy pozdrawia kilku obecnych.

Pan radca wybaczyć mu zechce... Spóźnił się, ale nie winien temu. Ten przeklęty parobek, którego po starym Hänzlim wziął, rozchorował mu się, jak na złość... Sam dziś mleko rozwozić musiał, a to piekielny kawał, z góry i pod górę.

  1. Zgłoski.
  2. Szacunku.