samo! Własne ich, dawne, drogie morze! Morze ich młodości...
Wieczne ono, wieczne, jak Bóg Ojciec w niebie!
Głębokie westchnienia ulgę im przynoszą. Stają szczęśliwi, rozrzewnieni, wdzięczni, pełni w sobie jakiegoś cichego rozradowania, trymfalni niemal.
— Eh, eh! Młodzi!... Wielka parada! Wszyscy byli młodzi! Wiadome rzeczy. Puszy to, dmie, rządzi... Oniby i morze przerobić podług siebie chcieli! — Ale gdzie to?... Komu?... Jak?...
I wyciągają się cienkie szyje ze skulonych ramion, i trzęsą się głowy struchlałe, z jakąś przedziwnie naiwną, dziecięcą niemal litością dla owych »młodych«, i podnoszą się brwi wypełzłe jakiemś mruganiem filuternem, chytrem.
Coś z tej przeogromnej świetlistości, w którą patrzą, chodzi po ich zwiędłych twarzach jasnemi łunami...
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.