W tej samej chwili dusza we mnie zgasła.
...Nie dawać mi do rąk? Dlaczego? Boże miłosierny! Dlaczego nie dawać mi do rąk tego cudu i tego szczęścia? Czyż nie na to mam ręce, abym w nie szczęście moje mógł wziąć i trzymać mocno?
...Rozbić?... Jabym miał to rozbić? Czyż nie z taką samą słusznością powiedziećby można, iż rozbiję niebieski firmament?
Rozbić tyle czaru, tyle światła i tyle radości?
I oto oczy moje zaczęły wzbierać dwiema wielkiemi, ciężkiemi łzami, które mi wypełniły źrenice aż po same rzęsy. Przez łzy te, ojciec i matka stawali mi się coraz mniej widzialni, coraz mniej rzeczywiści i coraz srebrniejsi. Wreszcie zupełnie widzieć ich przestałem. Czułem tylko, że jakieś dwie przeciwne moce, o mglistych a potężnych kształtach ważą się nademną, zabijając i wskrzeszając kolejno me serce, i że ja, w małości i bezobronności mojej nie mogę przeciw temu nic, nic...
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.