Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem wschodzi księżyc ogromny, rozpalony, ciężki, gorący. Dziewczyna porusza drutami coraz wolniej, ociężalej, leniwiej, coraz częściej podnosi oczy na młodego sabotnika, póki gruba pończocha, błyszczące druty i obie ciemne nieduże ręce na fartuch jej nie spadną.
Robi się cisza trochę duszna i trochę męcząca.
Rzadki przechodzień zastuka chodakami, czasem się zatrzyma, zagada, czasem z daleka tylko rzuci świecącemu skróś mroków domkowi swobodne: »Ohé, la compagnie!« — i znowu cisza. Młodzi nie mają sobie prawie nic do powiedzenia.
A wokoło nich odgrywa się czarowna fantasmagorya miesięcznej normandzkiej nocy.
Księżyc daleko odbił już od ziemi, wzleciał, wysrebrzał, uczynił się lekki, przejrzysty. Głębokie wnętrze blizkiego parku »les Fremettes«, roztajemniczyło się w ulewie bladej jasności, która zato-