Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan nadzorca zmarszczył czoło i wydąwszy policzki, patrzył ku drzwiom pytającym wzrokiem. Trzech z deputacyi podstąpiło do zielonego stołu i pocałowało «wielmożnego» w rękę.
— A co to powiecie? — zapytał udobruchany tą oznaką pokory dygnitarz.
— A to dopraszamy się łaski wielmożnego pana przemówił Wiewióra, prowodyr recydywistów, który już zęby zjadł na więziennym chlebie — cobyśmy mogli cygana sami bez się sądzić. Wszystkim on nam wstydu zadał i wszystkich przed oczami wielmożnego pana i ojca naszego w brudną koszulę oblókł. Nie będzie tera żadnej swobodności dla porządnego haresztanta i wszystko się skurczy. Dość już było ciężko (tu głośne stęknięcie pozostałych u drzwi deputatów), tera będzie jeszcze ciężej.
— Oj, co ciężko, to ciężko! — przerwał piskliwym głosem najbliżej stojący Żeglarek.
Drugie jeszcze głośniejsze stęknięcie deputatów u proga.
— Tak my przyszli prosić i dopraszać się wielmożnego ojca i dobrodzieja, cobyśmy mu karę sami wysądzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwości...
— No — przemówił wahająco pan nadzorca — dobrze to jest, ale cóż wy z nim myślicie zrobić?
— A zbić, wielmożny Panie — odparł Wiewiórka, głosem szczerego przekonania o doskonałości tego środka. — Na takiego, wielmożny panie, gałgana, to