Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

A matka też jakby nie widziała tego. A może nie mówiła tylko...
Rzadko się teraz odzywała do mnie. Dnie przechodziły, a ona siedziała w kątku, przy piecu, jakby w zamysłach, unikając, żeby się z memi oczami nie spotkać. To się w tym kątku, proszę pani, jeszcze mniejsza zdawała, jeszcze drobniejsza... To tak w tym mroku tajała, jak mgiełka... Głowę wtuli w ramiona i tak siedzi, jak ten ptak, jak ten gołąb siwy... Widziałam, że matce ze wszystkiem źle u mnie, że sobie tu przykrzy, że ją gdzieindziej ciągnie. To nieraz patrząc na to, aż dusza jęknie we mnie, a matka też westchnie w tym kątku, i znów cicho...
Ale niech tylko zrobi się jaki hałas w podwórzu, albo w korytarzu, zaraz matka do drzwi, do okna, zaraz patrzeć, zaraz nadsłuchiwać, zupełnie jak ta hołota, proszę pani robi... zupełnie tak samo!
To się tak zaraz rozrusza, rozweseli, tak się rozjaśni w twarzy, jakby nie ta... A mnie, proszę pani, aż coś na to za włosy podnosi. Więc już i ostro fuknę nieraz:
— Co mama tak patrzy tam? Co mama tak słucha! Co tam mama dobrego zobaczy? Czy to tam z równego mamie stanu osoby? Czy to dla mamy widowisko, towarzystwo? Przecież to gawiedź ordynarna, ciemna! Niech mama odejdzie od okna, bardzo proszę, bo jeszcze kto zobaczy, że tu od nas im się przypatrują za pan brat!
To odeszła, westchnęła, i znów do tego kąta.