manatki, gdyż gościnni Sllersowie ani słyszeć chcieli o jakichś wykrętach; dom ich musi uważać za swój podczas sesji parlamentu. Wkrótce powrócił pułkownik i zabrał się do fabrykowania swojej zabawki. Skończył ją zanim Waszyngton wrócił.
— Oto jest, — zawołał pułkownik. — Skończyłem!
— Co takiego, pułkowniku?
— O, taka sobie drobnostka; zabawka dla dzieci.
Waszyngton obejrzał.
— To wygląda na łamigłówkę.
— I jest nią. Nazwałem to: „Prosięta w koniczynie”. Wprowadź je tam — spróbuj, czy potrafisz wprowadzić.
Po wielu usiłowaniach udało się to wreszcie Waszyngtonowi, który ucieszył się z tego, jak dziecko.
— Ależ to nadzwyczaj sprytnie pomyślane, pułkowniku, bardzo mądre! I zajmujące — o, mógłbym się tem bawić po całych dniach! Co z tem zrobisz?
— O, nic; opatentuję i schowam.
— Nawet o tem nie myśl. Taka rzecz — to pieniądze.
Wyraz politowania przebiegł po twarzy pułkownika; zawołał:
— Pieniądze — o tak, nędzne grosze. Conajwyżej paręset tysięcy dolarów. Nie więcej.
Oczy Waszyngtona zabłysły.
— Paręset tysięcy dolarów. Ty nazywasz to nędznym groszem?
Pułkownik podniósł się i, przeszedłszy na palcach przez pokój, przymknął odchylone drzwi; następnie na palcach, powrócił na swoje miejsce, mówiąc półgłosem:
— Potrafisz utrzymać tajemnicę?
Waszyngton kiwnął głową potakująco — powaga chwili odebrała mu mowę.
— Słyszałeś kiedy o materjalizacji? — o materjalizacji duchów, które odeszły?
Waszyngton słyszał.
— I prawdopodobnie nie wierzyłeś; i słusznie. Rzecz ta nie zasługuje na uwagę lub uznanie, jeżeli jest uprawiana przez głupich szarlatanów — w ciemnym pokoju, oświetlonym małem światłem, w obecności bandy sentymentalnych dudków, spędzonych do kupy, którzy wszyscy gotowi są wierzyć, bać się i płakać na zawołanie; no, i zawsze jedna i ta sama obmierzła resztka protoplazmy czy humbugu materjalizuje się we wszystko, czego zapragniesz — w babkę, wnuka, szwagra, Johna Miltona, siostry Sjamskie, Piotra Wielkiego — i inne temu podobne głupstwa — o, wszystko to jest głupie i godne politowania! Ale kiedy człowiek znający się na tem, wnosi w to skarby wiedzy, rzecz przedstawia się inaczej, zupełnie inaczej. Duch, który przybył na takie wezwanie, przybył, by pozostać. Czy wnikasz w wartość handlową tego szczegółu?
— No, ja — prawdę mówiąc — niebardzo wiem, czy co rozumiem. Czy chcesz powiedzieć, że taki, co jest trwały, a nie przejściowy, jest o wiele ciekawszy i może podnieść cenę biletów widowiska?
— Widowiska? Głupstwo; wysłuchaj mnie uważnie. A nabierz-no powietrza w piersi, bo będziesz go potrzebował. Za trzy dni uzupełnię swoją teorję, a wtedy — świat ze ździwienia wytrzeszczy oczy, gdyż ujrzy cuda. Waszyngtonie, za trzy dni, — powiedzmy za dziesięć — możesz mi kazać przywołać umarłych wszystkich wieków, a oni powstaną i zaczną się poruszać. Poruszać? ależ chodzić będą już nazawsze i nigdy nie umrą. Poruszać wszystkiemi mięśniami i stawami z dawnym wigorem!
— Pułkowniku! Rzeczywiście, to tamuje oddech!
— Teraz widzisz, w czym leżą pieniądze?
— Hm, tak, zapewne, — ale naprawdę to dobrze nie wiem.
— Wielkie nieba, spójrz no tu. Będę miał monopol; wszystkie te duchy będą moją własnością; może nie? Dwa tysiące policjantów w city Nowego Jorku. Płaca, cztery dolary dziennie. Zastępuję ich nieboszczykami za pół ceny.
— O, to cudownie! Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Cztery tysiące dolarów dziennie! Teraz zaczynam rozumieć! Ale czy umarli policjanci zechcą odpowiadać?
— A czy żywi odpowiadają?
— No, jeżeli tak stawiasz sprawę...
— Postaw ją, jak chcesz. Zmieniaj, jak ci się podoba — zawsze moi chłopcy będą mieli wyższość. Nie będą jedli ani pili — jest to dla nich zbyteczne; nie będą zaglądali do jaskiń gry, ani przesiadywać w potajemnych szynkach, ani umizgać się do dziewcząt, a co najważniejsze — bandyci, którzy napadają na policjantów w odległych dzielnicach, strzelając i zręcznie operując nożami, conajwyżej przedziurawią im mundury.
— Ach, pułkowniku, jeżeli możesz dostarczyć policjantów, oczywiście...
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/16
Ta strona została przepisana.