— O nic... anglicy są bardzo poczciwi, ale...
— Ale coś o nich powiedział?
— O, tylko tyle, że mają dobry spust.
— Lepszy od innych?
— O, tak, anglicy łykają o wiele lepiej, niż inni...
— A co takiego tak łykają?
— Obelgi.
Nowy wybuch śmiechu.
— Trudno zmusić ich do walki...
— Nie, to nie trudno...
— Nie? naprawdę?
— Nie, nie trudno. Niemożliwie.
Znowu śmiech.
— To zależy od poglądów.
— W tym wypadku nie mogłoby być inaczej.
— Dlaczego?
— Znacie tajemnicę jego urodzenia?
— Co? on ma tajemnicę urodzenia?
— Załóż się!
— Jakaś to tajemnica?
— Jego ojciec był figowcem.
Allen podszedł tam, gdzie siedziała owa para. Zatrzymał się i powiedział do blacharza:
— Jakżeż tam, przyjaciele?
— Nieźle.
— Radzicie sobie?
— Owszem.
— Czasami przyjaciel tyle jest wart, co protektor, jak wiecie. Jak myślicie, co by się stało, gdybym tak zerwał panu czapkę i dał nią panu w gębę?
— Zostaw mię pan w spokoju, panie Allen. Przecież nic panu nie zrobiłem.
— Pan mi odpowiadasz? myśli pan, że co teraz będzie?!
— Nie wiem...
Tracy powiedział spokojnie:
— Nie dręcz pan tego młodzieńca. Ja panu powiem, co teraz będzie!
— O pan, pan? Chłopcy, Johnny Bull powie nam, co będzie, jeżeli zerwę temu tu czapkę i dam mu nią w gębę! Patrzcie!
Schwycił czapkę i uderzył nią młodzieńca w twarz. I zanim zdążył spytać, co teraz będzie, to coś już się stało, a on rozgrzał pokrycie dachu swoim karkiem.
Natychmiast powstało zamieszanie i dały się słyszeć krzyki: „Kółko! kółko! róbcie kółko! Johnny jest gotów! Dać mu pole!”
Szybko nakreślono na dachu koło kredą, a Tracy poczuł taki zapał do walki, jak gdyby jego przeciwnikiem był książę, a nie mechanik. W głębi duszy był tem nieco zdumiony, albowiem chociaż jego teorje życiowe prowadziły go w tym kierunku, to jednak nie spodziewał się, że ochotnie stanie do walki z takim brutalem, jak ten łotr. W tej chwili wszystkie sąsiednie okna zapełniły się tłumem. Chłopcy stanęli w czworobok i walka się zaczęła. Ale Allen nie miał szansy w walce z młodym anglikiem. Nie był mu równy, ani mięśniami, ani doświadczeniem. Kilkakrotnie zmierzył dach swoją długością. Rzeczywiście, podnosił się tak prędko, jak tylko mógł, a całe sąsiedztwo aplodowało z zapałem. Ostatecznie musiano pomódz Allenowi. Poczem Tracy odmówił sobie przyjemności ukarania go i walka się zakończyła. Allena wynieśli jego przyjaciele w stanie pożałowania godnym. Twarz miał bladą, siną i pokrwawioną. Tracy natychmiast został otoczony przez młodzieńców, którzy winszowali mu, mówiąc, że wyświadczył przysługę całemu domowi.
Tracy stał się teraz bohaterem i zyskał niezwykłą popularność. Prawdopodobnie nikt nigdy nie był tak popularny na górnych piętrach. Ale jeżeli niechęć do młodzieńców trudna była do zniesienia, to ich hojne pochwały zachęty i bałwochwalczość stały się niemożliwe. Czuł się zdegradowany, ale nie pozwolił sobie zbyt szczegółowo analizować powodów. Zadowolnił się wmówieniem w siebie, że uważa się za zdegradowanego dlatego, że zrobił z siebie publiczne widowisko, walcząc na dachu, ku zadowoleniu wszystkich naokoło. Ale to tłumaczenie nie uspokoiło go. Raz poszedł zadaleko i napisał w dzienniku, że los jego jest gorszy od losu syna marnotrawnego. Mówił, że syn marnotrawny musiał jedynie pasać wieprze ale, nie potrzebował z niemi mieszkać. Zwalczył tę myśl, mówiąc: „Wszyscy ludzie są równi. Nie zdradzę swoich zasad. Ci ludzie nie są gorsi odemnie”.
Tracy stał się popularny na niższych piętrach. Wszyscy byli mu wdzięczni za osadzenie Allena, za to, iż zamiast napadać, musiał on się teraz zadawalniać tylko pogróżkami. Młode dziewczyny, których w domu było około pół tuzina, okazywały Tracy wiele względów, zwłaszcza ulubienica wszystkich Hattie. Powiedziała do niego bardzo słodko:
— Pan wydaje mi się bardzo miły.
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/44
Ta strona została przepisana.