— Nie wiem! ale sam widzisz, iż nie zdaje się być związany ze swojem ostatniem miejscem pobytu.
— Dobrze pomyślane! Słusznie dedukujesz! Zrobiliśmy mu łaskę. Przypuszczam, że uda mi się go spokojnie wybadać. I przekonamy się, żeśmy mieli słuszność.
— Ile czasu potrzebujesz na wykończenie go i doprowadzenie do naszej epoki?
— Chciałbym to wiedzieć — ale nie wiem! Jestem dosłownie przybity tym nowym szczegółem — nieprzewidzianą koniecznością stopniowego materjalizowania osobnika, począwszy od jego przodków, a kończąc na ostatecznym wyniku w postaci potomka. Ale dam mu kuksańca — niech się żywiej rusza!
— Rossmore!
— Jestem, kochanie. Tu w laboratorjum. Chodź, i Hawkins tu jest. Słuchaj-no, Hawkins, dla całej rodziny musi on być istotą ludzką, żywą. Nie zapominaj o tem. Oto idzie.
— Siedźcie, siedźcie, ja nie wchodzę! Chciałam tylko zapytać, kto tam maluje?
— Kto maluje? O, pewien młody artysta, młody anglik, nazwiskiem Tract. Bardzo obiecujący — ukochany uczeń Jana Krzysztofa Andersena, a może innego ze starych malarzy — ale jestem prawie przekonany, że Andersena! Ma odrestaurować niektóre z naszych włoskich arcydzieł. Rozmawiałaś z nim?
— Parę słów tylko. Wpadłam na niego jak bomba, nie spodziewając się, że ktoś jest w pokoju. Chciałam być uprzejma; zaproponowałam mu przekąskę (Sellers zrobił w kierunku Hawkinsa szeroki gest ręką), ale odmówił, twierdząc, że nie jest głodny (nowy sarkastyczny gest), więc przyniosłam mu parę jabłek (parę wymownych znaków) i zjadł...
— Co?! — Pułkownik skoczył na parę jardów w górę, i oparł trzęsąc się ze zdumienia.
Zdziwienie odebrało lady Rossmore mowę. Spojrzała na zbaraniałą powłokę posła z Cherokee Strip, potem na męża, potem znowu na posła... Wreszcie powiedziała:
— Co się z tobą dzieje, Mulberry?
Nie odrazu odpowiedział. Odwrócił się plecami. Pochylony nad krzesłem, macał siedzenie. Ale po chwili odrzekł:
— A mam cię! ćwieczek!
Dama przyglądała mu się z niedowierzaniem, poczem powiedziała podstępnie:
— A, to ćwieczek! Chwała Bogu, że nie cały gwóźdź, bo byłbyś zajechał na Drogę Mleczną! Niecierpię żeby mi w ten sposób targano nerwami! — Odwróciła się na pięcie i wyszła.
Zaledwie wyszła, pułkownik zaczął przytłumionym głosem:
— Chodź. Zobaczymy sami. W tem musi być jakieś nieporozumienie.
Podnieśli się ostrożnie i zajrzeli. Sellers szepnął z rozpaczą:
— Je! Co za ohyda! Hawkins! to wstrętne! Zabierz mię — nie mogę tego ścierpieć!
Chwiejnym krokiem wrócili do laboratorjum.
Praca Tracy postępowała powoli, bowiem mózg jego zajęty był czem innem. Niejedno go tu dziwiło. Nagle przejrzał — tak mu się przynajmniej zdawało — i powiedział do siebie:
— Nakoniec mam klucz! rozum tego pana szwankuje: nie wiem, do jakiego stopnia, ale na paru punktach jest nie w porządku, to jasne! W każdym razie to tłumaczy jego pomieszanie. I te ohydne chromolitografje, które on bierze za starych mistrzów; te straszne portrety, które w jego oszalałym mózgu reprezentują Rossmore’ów; herby, napisy na odrapanej budzie, Rossmore-Tower, i te nieznośne zapewnienia, że na mnie czekał! To niemożliwe, żeby spodziewał się odwiedzin moich, lorda Berkeley. Wie z pism że osobnik ten zginął podczas pożaru New Gadsby.
— Do djabła! ależ on właściwie nie wie, na kogo czekał! Sądząc z tego, co mówił, nie spodziewał się anglika, ani artysty, a jednak pomimo tego ja odpowiadam jego wymaganiom! Wydaje mi się zupełnie zadowolony z mojej osoby... Oczywiście, jest trochę — nie tego; faktycznie musi być nie tego, biedny stary dżentelmen! Ale jest interesujący. Przypuszczam, że wszyscy ludzie w tym stanie są interesujący. Mam nadzieję, że będzie zadowolony z mojej pracy. Chciałbym módz przychodzić tu codzień i studjować go. A kiedy doniosę ojcu — o, to boli! nie powinienem o tem myśleć, to niezdrowo dla mnie!
— Ktoś idzie... Trzeba brać się do roboty... Znowu ten stary. Wygląda markot-
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/64
Ta strona została przepisana.