Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

wrotem zdarzyła im się brzydka niespodzianka. Dął wiatr, słońce przygrzewało, kryształowe lodowce skrzyły się i świeciły, jak zielonkawe bryły szkła, tajało im pod nogami i chlupotała woda przy stąpaniu.
Dokoła nich, jak pustynia zasiana zwaliskami kier, rozciągało się odmarzające międzymorze, trzeszczały lody i zgrzytały, trąc się o siebie.
Miejscami po brzuchy musieli brodzić w wodzie i pracować, jak cyklopy, by łódź im nie uwięzła; wciągali ją właśnie z nadludzkim wysiłkiem na dużą kępę lodową, gdy nagle wionęło na nich coś, jak tchnienie szatanów, wiatr nimi zatrząsł i omal nie wrzucił dowody; trzask się rozległ, jakby rozpękło dno morskie, i poczuli, że grunt pod nimi się posuwa ku południu.
Łódź wyśliznęła się im z rąk, nie zdołali jej pochwycić; kra ruszyła i zaczęła ich nieść z początku powoli, potem coraz szybciej, potem w wolniejszych miejscach gnana wiatrem pędziła, jak parowiec.
Czterech ludzi na tej lodowej tratwie płynęło ku niechybnej zgubie, oddalając się coraz bardziej od lądu.
Taam usta zaciął i spochmurniał jeszcze bardziej, niż zwykle; patrzył przed siebie, jakby oko w oko mierzył się ze śmiercią i mówił do niej;
— A jednak mnie nie weźmiesz!...
Z prawej strony rozciągała się ich rodzinna wyspa, Sylt, jak zdechły węgorz, pływający na powierzchni wody, z lewej białe, ośnieżone wybrzeża Szlez-wiku.
Trafili na prąd, który ich niósł prosto na pełne morze. Ratunku nie było, chyba w cudzie i zmiłowaniu Bożem!...