Świeć Panie nad jego duszą!...
Całe szczęście, że ich trzech kra wyrzuciła na poszarpane lodowiska, tuż przy samym cyplu wyspy uczepione.
Na drugi dzień o świcie dopiero dowlekli się do Keitumu po zaśnieżonych dunach, podobni do strachów więcej, niż do ludzi, skostniali, obmarzli, pokryci szronem i soplami lodu.
Taam ze złamaną ręką, Wulf z gorączką, młodszy Jenzen z posiwiałemi na skroniach włosami.
Ale żywi!...
Nie chciano im wierzyć, gdy opowiadali swe przygody; musieli się przysięgać na Boga i duszę, że mówią prawdę.
Podziwiano spokój Taama, który ust nie otwierał i z ręką na temblaku przez dwa miesiące siedział przy oknie w poręczowem krześle, prymkę żuł, w wypukłe szyby patrzył i dumał, jakby dopiero teraz rozważał wszystko, co przebył.
A gdy go pytali:
— Cóżeś ty myślał, stary, gdyś tak płynął na tym lodzie?.. nie bałeś się utonąć, jak ruda mysz?... —
Podnosił głowę, swoje stalowe, przenikliwe oczy wlepiał jakby z urazą w pytających i odpowiadał przeciągłem:
— Nieee!.... myślałem tylko, że gdy się nie zatrzymamy gdzie przy Sylcie, to trzeba będzie płynąć tak do Amrum albo Föhr, a to przecież dobry kawał drogi po morzu.
Ludzie się uśmiechali z tej ślepej wiary starego oryginała i wzruszali ramionami.