Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/92

Ta strona została przepisana.

— Kto wie!... kto wie!... — wykrztusił zaledwie z siebie.
Taam się podniósł i wyciągnął chropowatą dłoń na pożegnanie.
— Do jutra! — zamruczał głuchym, ochrypłym głosem.
— Kto wie!... kto wie!... — szeptał Eryk Matthise — może do jutra!...
I rzucił okiem przez szyby, gdzie daleko na widnokręgu, jak czerwone ślepie, mrugało do niego w zapadającym zmroku światełko morskiej latarni.
— A jeśli będziesz miał co do domu, to przyślij „pod kotwicę“ — mówił na odchodnem Wulf Bohn.
Eryk Matthisen stał przy oknie nieporuszony i rozmyślał.





III.

Świtało zaledwie...
U przystani w Hoyer, odległej o pół godziny koleją żelazną od Tondem, kręciła się w szarym zmroku gromadka ludzi na wybrzeżu około pocztowej łodzi, tupiąc nogami i zacierając ręce.
Wiał mroźny wietrzyk od północy, furczały cicho dygocząc, jakby od zimna, wiechy uschłych gałązek na żerdziach, pozatykanych od brzegu zygzakowatą linią, znacząc drogę najbezpieczniejszą po lodowej powłoce między stałym lądem a wyspą, która w dali ciemniejszym pasem szarzała, na widnokręgu.