Strona:Maski - literatura, sztuka i satyra - Zeszyt 20 1918.pdf/13

Ta strona została przepisana.

Dama opanowała śmiech.
— Nie poznałeś mnie... naturalnie... chociaż myślałem: pozna mnie po głosie. No zgadnij, kto ja jestem... zgadnij!
Słuchałem zdumiony. Zdaje się przybysz nie żywił wobec mnie niecnych zamiarów.
Pozatem, ruchy i głos osobnika (nie wiedziałem teraz istotnie, jaką płeć reprezentuje) nie były mi obce.
— Nie poznajesz mnie?
— Nie... to jest... — bąkałem — ...tylko ten głos cienki.
— Ach... cienki... wytłumaczę ci to zaraz... Ale nuże, któż ja jestem?... No... Julek Zmora! Zapomniałeś Julka Zmorę?
— Julek? Czyż to możliwe?
Wahając się jeszcze, przystąpiłem do przyjaciela.
— Julek... w tem przebraniu?
Ucałowaliśmy się serdecznie. Bardzo byłem ucieszony, a jednocześnie okropnie zmieszany i zażenowany. Usta Julka były tak gorące, miękkie, tak kobiece...
— To nie przebranie... — zaczął.
— Gadanie... wypchałeś się przecież! — zawołałem, w skazując na wydatne „przedsięwzięcie“ przyjaciela.
— Wcale nie wypchane! — zapewniał. — Zupełnie naturalne! Chcesz... pokażę ci! — zaczął rozpinać guziki bluzki.
— Daj spokój! Na miłość boską, daj spokój!
— Nienawidzisz widzę kobiet! wybornie! Zupełnie, jak ja! — radował się. — Słuchaj! Nie masz jakiego napitku... papierosów?
Ruszyłem na poszukiwanie.
Julek rozpostarty w moim fotelu, siedział z nogami, (w płytkich bucikach i ażurowych pończochach), skrzyżowanemi jedna na drugą, tak, że widać było całą, dziwnie kształtną łydkę, hen wysoko aż po kolano, otoczone haftami halki, z pomiędzy których wychylał się rąbek pokuśliwych, damskich majteczek.
Nie mogłem odwrócić głowy od tego widoku, a ręce szukały omackiem flaszki i kieliszków po kawalerskim kredensie.
Kręciło mi się w głowie, jakbym dostał przed chwilą potężny cios. Dziwne ideje biegały po biednym mózgu, a przed oczyma migały czarne płatki. Byłem blizki omdlenia... Jak się wobec niego zachować... co się stało... co z tego wyniknie... czy to jawa, czy sen dziwaczny...
— Julek! — powiedziałem z drugiego końca pokoju, a głos mój drżał nerwowo.
— Powiedz mi... ale tak seryo... poważnie... co ty właściwie jesteś... chłop... czy dziewka?
— Hm... — odparł, puszczając kłąb dymu. — Z przekonania, jestem chłop... i w dodatku wróg kobiet...
— Jakto?
— ...I mam nadzieję być kiedyś napowrót mężczyzną! — zakończył Julek.
Upuściłem kieliszek.
— Szkoda szkła! — zawołał Julek. Lekkimi, tanecznymi podskokami przebiegł pokój i odebrał flaszkę i kieliszki z moich rąk.
Za chwilę wychyliliśmy po kieliszku, a Julek powiedział:
— Siadaj. Zacznijmy od początku.
— Zacznijmy! — zgodziłem się i padłem na krzesło. Postanowiłem znieść wszystko co nieodzowne, i pozbyć się jak najrychlej straszliwego gościa. W myśli szukałem, do którego lekarza udać się dziś jeszcze. Tylko, czy mi co poradzi... — myślałem... — to jakiś dziwny przypadek halucynacyi... a ci lekarze nie wiedzą właściwie nic. Może lepiej urlop i spoczynek... tak... tak... to najlepsze...
— Ależ ty wcale nie słuchasz! — krzyknął Julek.
— Acha... prawda... więc cóż?
— Zaczynam na nowo!
— Dziwna halucynacya... — powiedziałem mimowoli głośno.
— Osioł jesteś! — wrzasnął.
— Zgoda... i co dalej! — jęknąłem.
— Słuchaj uważnie, a sam się przekonasz, że wszystko jest tak realną prawdą, jak to, że tu siedzę... ja, Julek Zmora!
— Acha... nadzwyczajnie powiedziane! — szepnąłem z ironią.
— Słuchaj. Pamiętasz przecież, przed samą wojną udałem się na Ceylon wysłany przez Akademię. Szło o badania naukowe nad fizyologicznem działaniem światła...
— Pamiętam! — zawołałem przychodząc do siebie. — Pamiętam, było to na jakieś pół roku przed wojną. Popiliśmy tęgo przed odjazdem!
— Popiliśmy. Przez ośmnaście dni jechałem całkiem otumaniony.
— Musiałeś dolewać po drodze!
— Po trochu... Dopiero w Bombaju wyspałem się należycie.
— W Bombaju? — zawołałem. — Pocóż zbaczałeś do Bombaju? Wszakże kurs idzie prosto, jak strzelił z Adenu przez Sokotorę, Lakkediwy, przylądek Komorin do Colombo.
— Wsiadłem na jakiś inny okręt...
— Acha — powiedziałem całkiem już spokojny. — Teraz cię poznaję. Ty zawsze się musisz omylić!
— Tak, ale Opatrzność czuwała...
— Jak zawsze nad pijakami.
— I ma do tego jakąś specyalną predylekcyę...
— To prawda! Opowiadaj dalej!
— Nie żałuję. Poznałem dziwny, zgoła nie-