nowiu, który zabłysnął wysoko na perłowem niebie.
Kaputkiewicz wciąż czytał, coraz niżej pochylając głowę, coraz silniej ściskając skronie i wytężając oczy. Aż wkońcu zaczęły się litery mieszać, majaczyć, plątać w jakieś esy, floresy, muszle, arabeski, wyskakiwać z linii, a promień miesięczny rozwinął dwa gazowe skrzydełka, zatrzepotał niemi pod sam koniec długiego nosa pana Prospera i nagle w Arleja zmieniony, chwycił się samego brzeżka książki, zawisnął głową na dół, rozsypał włosy złote po całej karcie, aż na zapadłe piersi i lichy wydarty surdut maszynisty...
Zmrużył oczy Kaputkiewicz i zapatrzył się w to srebrne zjawisko z jakimś błogim, przypomnianym z lat młodych uśmiechem; długa jego, zwiędła, z silnie wystającą chrząstką szyja, zdawała się wyłazić z obwiązującej ją wysoko niebieskiej, bawełnianej chustki, a wszystkie zmarszczki zebrane około ust i oczu, przybrały wyraz rozrzewnienia...
Gdzie to, gdzie to te czasy, kiedy on włosy takie...
Westchnął, przetarł ręką czoło i zerwawszy się ze stołka, zaczął biegać po zagraconej izdebce, potrącając ramy, pędzle, deski i inne przybory
Strona:Moi znajomi.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.