I podreptał ku drzwiom od pokoju żony, aby je przymknąć dyskretnie. Na palcach szedł, lubo był w skarpetkach, przysiadając i prostując się naprzemian, dla większej elastyczności chodu.
Skonfundowany Kaputkiewicz, uderzył się ręką w usta i tak już pozostał, dopóki dyrektor z takiemiż przysiudami nie wrócił ode drzwi.
Teraz byli swobodniejsi.
— To pani dyrektorowa dobrodzika śpi jeszcze? — zagadnął szeptem stary maszynista.
— Jakżeś chciał? — zasyczał dyrektor — herbaty jeszcze niema...
Tu świsnął w samowar, jak lokomotywa, poczem schyliwszy się pod stół, wyciągnął stamtąd mocno zabłocone trzewiki Magdusi i skrobiąc się w głowę, przyglądał się im chwilę w milczeniu.
— Cóż to jegomość tak z rana? — zwrócił się wreszcie do Kaputkiewicza, z rezygnacyą ujmując wytartą w długiej służbie szczotkę.
— Panie dyrektorze dobrodzieju! — zaczął gorącym szeptem maszynista. — Miałem tej nocy objawienie, jakby... Trzeba nam dać «Burzę»!
Dyrektor szczotkę zatrzymał w powietrzu i bystro na starego spojrzał.
Strona:Moi znajomi.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.