Życie Kaputkiewicza rozdzieliło się teraz jakby na dwie połowy.
W jednej, która się nazywała dniem, stary dekorator zamazywał wielkie i małe płótna w drzewa, świątynie, pałace, ogrody haremu, kolumny, lasy, fontanny, urządzał zapadającą się pod szatanami ziemię, groby, z których podnosili się umarli, jak niemniej wielkie apoteozy, pełne białych i błękitno-różowych aniołków.
W drugiej zaś, która się nazywała nocą, zamykał się ze swoim Szekspirem w coraz bardziej zaśmieconej izdebce; czytał, marzył, rozmyślał, a potem drapał się na strychy, gdzie od niedawna przeniósł część swego warsztatu i przy kopcącej lampce do późna dłubał, stukał, piłował, toczył, aż póki ostatecznie wyczerpany nie zwlókł się na swoje posłanie.
Ten tryb życia starego maszynisty miał dwojakie następstwo. Pierwszem była potrojona konsumcya Gelb-Wirginii i potrzeba wyrobienia sobie nadzwyczajnego kredytu w najbliższej dystrybucyi, drugiem powszechne między kolegami mniemanie, że dostał bzika.
Istotnie, można go było o bzika posądzić, widząc jak w starym, wiatrem podszytym surducie na moście całemi godzinami stoi pochylony
Strona:Moi znajomi.djvu/062
Ta strona została uwierzytelniona.