ciła głowę i nadsłuchiwała przez chwilę huczącego tuż przed chatą Sekurów bębna.
— Maryśka! — przemówił do niej Jeronim. — A nie pójdziesz to jeść? Do cna ci kartofle ogłąbieją...
— Co jej ta już, chudziaszkowi, po kartoflach — zagadnęła jękliwie stara Kubina ze swojego kąta. — Jej ta kartofle, chudziaszkowi, nie w głowie...
— Oj, Boże... Boże... — westchnęła wysoka Ulina, wstając z ławy i rzucając łyżkę swoją do miśnika.
Inne dziewki też wzdychać zaczęły.
Maryśka nie odpowiedziała, ale jak gdyby nagłą uderzona myślą, chwyciła z pod łóżka worek i motykę, obwiązała się chustką i znów z kuchni pędem wybiegła. Wiatr tylko świsnął za nią, uderzywszy drzwiami o odźwierek i zaraz nakryła ją śnieżyca, wśród której wyglądała jak drobny punkt czarny, coraz bardziej zagłębiający się w szaloną zadymkę.
— A wyjrzyj-no, Witek — przemówił Jeronim — gdzie Maryśka poleciała? Obwiesi się jeszcze dziewka i będzie...
Witek prysnął ze stołka, jak iskra. Za Witkiem podniósł się Jędrek, przeciągnął, rzemienia na kożuchu mało wiele rozpuścił, do skrzynki
Strona:Moi znajomi.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.