Wojewoda Brankowić, tak samo wysokiego wzrostu, smagły, przystojny, jak Obylić, objął także kolana króla, dotknął ustami jego ręki i witał się z książętami. Ale w jego ruchach nie było swobody, z jego śniadéj twarzy i czarnych źrenic nie biła uczciwa szczerość. Błyski przebiegłości zapalały się i gasły w tych źrenicach, drwiący uśmieszek przemykał się po ustach.
— Zanim rozpoczniemy naradę wojenną, — odezwał się król, nie spuszczając oka z zięciów, — chcielibyśmy się dowiedzieć, czy wiecie o plotce, która krąży w waszych obozach, i czy ją znacie.
Obylić uśmiechnął się pod jasnym wąsem.
— Jakiemuś łotrzykowi — rzekł — przyszło na myśl posądzić mnie o tajne zmowy ze szpiegami sułtana. Niech go Pan Bóg za podłość ukarze! Szukać tego łajdaka nie będę. Niewart on mojego gniewu i trudu moich strażników. Plotki krążące po obozie zamilkną, gdy strzały tureckie zaczną świszczeć nad głowami żołnierzy.
Mówił to tak obojętnie, jak gdyby opowiadał o jakimś błahym wypadku.
Z ukosa spójrzał na niego Brankowić i zły błysk zamigotał w jego oczach.
— A jednak radziłbym wam wyszukać owego plotkarza, jak donosiciela nazywacie, — odezwał się półgębkiem. — Na dnie plotek czaji się czasami prawda.
Strona:Na Kosowem Polu 017.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.