Strona:Na Kosowem Polu 019.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden tylko Brankowić nie podzielał ich radości. Życzliwość, z którą się książęta zbliżali do Obylicia, obraziła jego pychę. Nikt nie stanął po jego stronie. Opuścili go wszyscy.
Spoliczkowana pycha najeżyła się, wyszczerzyła zęby.
— Krokiem ztąd nie ruszę, dopóki krew Obylicia nie zmyje z mojéj czci zniewagi! — wybuchnął Brankowić. — Turek nie jest ptakiem, na lotnych skrzydłach nie przeleci przez góry. Będzie dość czasu powstrzymać jego rozpęd!
Daremnie przekonywał go król, że każda godzina zbliża wroga do Pola Kosowego, daremnie prosili go książęta, aby w tak ważnéj chwili zapomniał o własnéj urazie.
Zacięła się jego obrażona pycha.
— Albo Obylić stanie jutro ze mną do walki, albo wrócę z moimi ludźmi do domu! — odpowiedział, opuszczając namiot króla.
Zrazu biegł szybko, ponoszony gniewem, w miarę jednak, jak zbliżał się do swego obozu, zwalniał kroku. Obok podszeptów pychy odezwał się w jego duszy głos drugi, — głos sumienia wojewody serbskiego. Był przecież dzieckiem ziemi, którą napastował wróg, był wodzem i opiekunem kroci swoich poddanych, których szczęście zależało od jego rozumu i waleczności, był chrześćjaninem, a jego wierze zagrażali muzułmanie. Kiedy tak szedł