Strona:Na Kosowem Polu 020.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

pomału z głową opuszczoną, ścierały się w jego duszy dwa głosy, dwa prądy. Obrażona miłość własna pchała go do zdrady, a obowiązek serbskiego wojewody cofał go z drogi zbrodni. Chwiały się jego myśli to w jedną, to w drugą stronę. — Godziważ to rzecz, aby rycerz serbski bratał się z wrogiem swego narodu? — napominało go sumienie. — Nie szanowałbyś siebie, swojéj czci, gdybyś pozwolił się znieważać, — podburzała go pycha.
Szarpany wewnątrz walką, stanął przed małżonką, która trzymała się jego boku, jak kleszcz natrętny. Nawet podczas wojny nie opuszczała go. Mieszkała pod jego namiotem.
Zaledwie odchylił płótno namiotu, objęły go ręce wojewodziny i usta jéj połączyły się z jego ustami.
— Czy stało się, jak postanowiliśmy? — pytała. — Dreszcz niepokoju wstrząsa mną od chwili, kiedyś się udał na naradę. Mów, mów prędko! Nie ufam twojéj słabéj, chwiejnéj woli.
— Jutro stanę do walki z Obyliciem, — rzekł Brankowić.
Wojewodzina klasnęła w ręce z radości.
— Miłuję cię za tę odwagę jeszcze więcéj! — zawołała. — Położysz na trawę tego gagatka pana ojca i głupiego narodu, uprzątniesz go z naszéj drogi do władzy, do korony. Wiem, że twój miecz i twój młot nie chybiają nigdy.