Strona:Na Kosowem Polu 027.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niepotrzebnie trwożył się Szyszman, — pocieszał się król. — Niech się moje wojska dobrze wyśpią, żeby im nie zbrakło sił do walki.
Już chciał wracać do namiotu, kiedy na stokach gór zabłysły czerwone ognie.
— Zapewne to ogniska ludzi Szyszmana. Śniadanie sobie gotują...
Ale te ognie rosły z każdą chwilą, zamieniały się w krwawe słupy, owiane kłębami dymu.
To nie były ognie obozowe. To paliły się domy, przyczepione do stoków gór Bałkańskich.
Nagle przerwała ciszę szarego świtu wrzawa licznych głosów ludzkich. Jakiś olbrzymi wąż, połyskujący złotem, miedzią i żelazem, wił się na stokach, zsuwając się z gór w dolinę.
— Idą! Bisurmany idą! Szyszman pobity! — jęknął król Łazarz.
Uderzył konia ostrogami i popędził do obozu.
— Trąbić na bitwę! Nieprzyjaciel tuż przed nami! — zawołał do swéj straży przybocznéj.
Zawarczały bębny, zahuczały rogi: Wstawać! Śpieszcie się! Bisurman się zbliża!..
Zakotłowało się w obozach Łazarza i Obylicia. Żołnierze zrywali się z mokréj, zroszonéj trawy, przecierali oczy, chwytali broń i biegli pod swe chorągwie. Konie rżały.