Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
—   119   —

— Aha!... już wiem... o restaurację... niby o odnowienie.
— Właśnie.
— Pomnika?...
— Coś podobnego... odnowimy Whitehall.
— To wielki gmach... i pan sądzi, że w przeciągu miesiąca...
— Tak, to moja rzecz... znam się na tem dobrze... chociaż posłucham chętnie i twojej rady.
— O!... proszę pana... za wiele zaszczytu... zresztą ja-bo nie tego znam się na architekturze...
— Planchet!... mylisz się... jesteś doskonałym architektem, a przynajmniej tak dobrym jak i ja... w interesie, o który chodzi.
— Dziękuję panu...
— Miałem zamiar, przyznaje, przedstawić rzecz całą tamtym panom, wiesz... Ale nie znalazłem żadnego. Gniewa mnie to trochę, bo nie znam na świecie ludzi śmielszych, ani zręczniejszych.
— Aha!... rozumiem... będzie prawdopodobnie duża konkurencja... i rozprawy, komu oddać przedsiębiorstwo.
— Tak, tak... Planchecie, tak.
— Nie uwierzy pan, jak jestem zaciekawiony... chciałbym jak najprędzej poznać szczegóły.
— I owszem... mogę ci je opowiedzieć. Zamknij dobrze drzwi.
Planchet pozamykał wszystkie drzwi na klucz.
— Dobrze... a teraz zbliż się do mnie...
— A przedewszystkiem otwórz okna, bo gwar uliczny i turkot powozów zagłuszy naszą rozmowę, gdyby kto chciał nas podsłuchać.
Planchet otworzył okno, jak mu polecono, i wnet niby tuman wrzawy wdarł się do pokoju. Krzyki, turkot kół, szczekanie, odgłos kroków, wszystko to ogłuszyło na chwilę nawet d‘Artagnana. Tego sobie jednak właśnie życzył.
Po chwili wypił szklankę wina i zaczął:
— Planchet!... mam myśl!
— Poznaję pana!... — odrzekł kupiec, zaciekawiony i wzruszony.